Aborcja w Niemczech – między prawem a codziennością

Jak wygląda aborcja w Niemczech? Sprawdź aktualne przepisy, procedury i debatę społeczną. Artykuł opisuje obowiązujące regulacje, codzienne doświadczenia kobiet i kierunek zmian w prawie.

Wrz 28, 2025 - 11:41
Wrz 28, 2025 - 11:43
 0  0
Aborcja w Niemczech – między prawem a codziennością

Kiedy w Polsce słowo „aborcja” pada w rozmowie publicznej, najczęściej oznacza ostrą polityczną awanturę. W Niemczech sprawa wygląda inaczej – niby spokojniej, niby ciszej, ale tylko z pozoru. Bo i tutaj temat przerwania ciąży jest naznaczony niejednoznacznością. Z jednej strony w wielu sytuacjach można zabieg wykonać, z drugiej – wciąż figuruje on w kodeksie karnym. Formalnie to czyn „bezprawny”, a jednak w pewnych okolicznościach „niekarany”. Ten paradoksowy zapis towarzyszy Niemkom od lat dziewięćdziesiątych i do dziś budzi emocje.

Kobieta, która w Niemczech chce przerwać ciążę, musi przejść przez kilka etapów. Najpierw rozmowa w zatwierdzonej poradni. Potem trzy dni czekania, zanim lekarz w ogóle może wykonać zabieg. A dopiero później – o ile nie minęło dwanaście tygodni od zapłodnienia – sama procedura. Z perspektywy medycyny to często prosta ingerencja, ale z perspektywy prawa i organizacji to cała ścieżka formalności. Niby dostępna, a jednak pełna zakrętów. W praktyce oznacza to, że mieszkanka Berlina czy Hamburga poradzi sobie szybciej, a kobieta z małego miasteczka musi czasem szukać kliniki dziesiątki kilometrów dalej.

Do tego dochodzi fakt, że w Niemczech wiele szpitali – szczególnie tych związanych z Kościołem – w ogóle nie wykonuje aborcji. Nawet jeśli pracują tam lekarze gotowi pomóc, obowiązuje zakaz instytucjonalny. Efekt? Kobieta, która chce przerwać ciążę, musi niekiedy odbyć podróż przez pół landu. W statystykach wygląda to prosto: rocznie około stu tysięcy zabiegów. Ale za każdą liczbą kryje się stres, logistyka, planowanie urlopu, organizowanie opieki dla dzieci, szukanie transportu. Czasem właśnie to, a nie sam zabieg, bywa największym ciężarem.

Przez długie lata dodatkową przeszkodą był paragraf 219a – zakaz tzw. reklamy aborcji. W praktyce oznaczało to, że lekarz nie mógł nawet na stronie internetowej napisać, że wykonuje takie zabiegi i w jakiej formie. Informacja, która dla pacjentki była kluczowa, stawała się dla lekarza ryzykowna. Dopiero w 2022 roku przepis zniesiono i dziś kliniki mogą otwarcie podawać fakty. To niewielka zmiana w kodeksie, ale ogromna w praktyce – bo wiedza i pewność to w tej sprawie połowa bezpieczeństwa.

Mimo to cała rama prawna wciąż tkwi w logice karnej. Aborcja nie jest „usługą zdrowotną”, lecz „czymś bezprawnym, co bywa dopuszczone”. Wiosną 2024 roku specjalna komisja doradcza rządu zaproponowała, by to zmienić. By przerwanie ciąży w pierwszym trymestrze zostało wyjęte z kodeksu karnego i opisane w ustawach zdrowotnych. By nie zaczynać od słowa „przestępstwo”, tylko od słowa „opieka”. Od tamtej pory trwa dyskusja: część partii chce legalizacji do dwunastego tygodnia, część broni dotychczasowych zapisów, powołując się na orzecznictwo trybunału konstytucyjnego z lat dziewięćdziesiątych. Polityka idzie powoli, ale wyraźnie w stronę liberalizacji. Widać to zwłaszcza, gdy porówna się niemieckie nastroje z tym, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych czy we Francji. Tutaj większość społeczeństwa popiera dostęp do aborcji, a młodsze pokolenia mówią o niej otwarcie, jak o normalnej części opieki zdrowotnej.

Codzienność jest jednak mniej spektakularna niż wielkie debaty. W poradniach zasiadają kobiety z różnych środowisk: studentki, które nie chcą przerywać studiów; matki dwójki dzieci, dla których kolejna ciąża to za duże obciążenie; migrantki z Polski czy Ukrainy, które często dopiero tu, w Niemczech, dowiadują się, że mogą skorzystać z zabiegu bez ryzyka łamania prawa. Każda z nich przechodzi przez system konsultacji i czekania. Trzydniowa przerwa – w zamyśle ustawodawcy czas na refleksję – dla wielu jest tylko przykrym formalizmem, który wydłuża i tak stresującą sytuację. Ale dopóki prawo się nie zmieni, bez tego kroku nie da się iść dalej.

Społeczny odbiór aborcji w Niemczech bywa zaskakująco stonowany. Nie ma tu tak gwałtownych marszów i kontrmanifestacji jak w Polsce. Owszem, środowiska konserwatywne organizują coroczne „Marsze dla życia”, ale gromadzą one raczej tysiące niż setki tysięcy uczestników. Większość obywateli podchodzi do sprawy pragmatycznie: uważa, że kobieta powinna mieć możliwość przerwania ciąży, zwłaszcza we wczesnym etapie. A jednocześnie w debacie publicznej długo panowała zgoda na utrzymywanie prawnej „szarej strefy” – coś jak milczący kompromis. Dopiero ostatnie lata, po pandemii i po zniesieniu 219a, uruchomiły nową falę rozmów, bardziej otwartych i mniej pełnych tabu.

Aborcja w Niemczech to więc nie kwestia „tak czy nie”, lecz „jak”. Jak ma wyglądać prawo, jak ma być zorganizowana sieć klinik, jak chronić kobiety przed stygmatyzacją, a lekarzy przed zastraszaniem. To także pytanie o język. Czy będziemy mówić o „przestępstwie bez kary”, czy o „świadczeniu medycznym”? Czy kobieta, która decyduje się na zabieg, ma czuć się pacjentką w systemie zdrowia, czy petentką na korytarzu wymiaru sprawiedliwości? Dziś odpowiedzi wciąż są niejednoznaczne.

Nie oznacza to jednak, że wszystko stoi w miejscu. Niemcy mają swoje tempo – wolne, proceduralne, pełne kompromisów. Ale z roku na rok rośnie nacisk na to, by aborcję traktować jak normalną część opieki zdrowotnej. By pacjentka nie musiała jechać sto kilometrów, by znaleźć lekarza. By nie musiała udawać, że zabieg, który wykonuje, to coś nielegalnego. By mogła znaleźć rzetelną informację bez przeszukiwania forów i szeptanych poleceń. Te zmiany już się zaczęły, a pytanie brzmi, jak długo jeszcze zajmie ich dokończenie.

Jakie jest Twoje zdanie?

Lubię Lubię 0
Nie lubię Nie lubię 0
Świetne Świetne 0
Śmieszne Śmieszne 0
Wnerwia Wnerwia 0
Smutne Smutne 0
Wow Wow 0
Redakcja Robimy dziennikarstwo bez fajerwerków: pytamy, weryfikujemy, doprecyzowujemy. Szukamy faktów i tłumaczymy je czytelnie. Interesują nas tematy, które dotyczą ludzi.